sobota, 22 stycznia 2011

o postępującym federalizmie Unii Europejskiej

coraz głośniej mówi się o potrzebie rozbudowy europejskiej unii monetarnej o unię fiskalną, czyli wprowadzenie przynajmniej koordynacji budżetów i polityki podatkowej państw członkowskich przez Brukselę. Znów podniesie się larum nt. dalszego obdzierania państw członkowskich z ich kompetencji. Ale w istocie Unia przejmuje jedynie te uprawnienia, których w dzisiejszym świecie wielkich potęg małe europejskie stany i tak nie są w w stanie samodzielnie wykonywać. Uprawnienia i kompetencje to nie pióropusz dla nadętych liderów, ale konkretne zadania i obowiązki wobec obywateli. Część z nich Unia może realizować sprawniej, część z nich może wreszcie realizować już tylko Unia. May God save the Union!
Węgierski premier mężem opatrznościowym polskiej prawicy?

Po tym jak PiS pogrążył się w smoleńskim bagnie absurdów i paranoi, polska prawica postawiła sobie na ołtarzyku węgierskiego premiera, Viktora Orbana, który wprowadza cenzurę mediów, zrywa Węgry z paska MFW i innych międzynarodowych instytucji i bohatersko broni ojczyzny przed ogólnoeuropejską krytyką...i to wszystko w trakcie prezydencji UE. Skąd to zamiłowanie do pseudoautorytarnych Wodzów? Mało to było takich "pomysłowych" liderów w ostatnich czasach? Wystarczy wspomnieć Heidera, Meciara, Klausa, czy właśnie Kaczyńskiego. Wszystkie te prawicowe, rewolucyjne intifady przeciwko panującemu Pax Europea szybko zmieniły się w nie mniej gwałtowne rejterady.

piątek, 21 stycznia 2011

Kaczyński, a służby specjalne, piloci i Putin

Wódz po raz kolejny obnażył dziś pisowski (czyli swój) sposób pojmowania państwa i roli służb specjalnych w życiu społecznym. Cóż, czym skorupka za młodu nasiąknie... 

Wódz nie rozmienia się jednak na drobne i idzie za ciosem: dziś zażądał zweryfikowania przez polski wywiad , czy piloci i eksperci, którzy ośmielają się burzyć mit polskiego lotnika - husarza, nie działają aby na zlecenie Kremla, którego spiczaste soborowe wieże w pisowskiej wizji świata coraz bardziej przypominają Mordor. W takim razie, w pierwszej kolejności trzeba zbadać, czy sam Wódz nie jest agentem Putina, skoro, niczym dobry rzemieślnik, realizuje jego politykę z tak wyraźnym zapałem, burząc spokój społeczny w Polsce, rozbijając i dzieląc naród, bezpodstawnie oskarżając legalny rząd Polski o zdradę, na kilka chwil przed objęciem przez Polskę przewodnictwa w Unii Europejskiej. Jeszcze kilka miesięcy i Wódz uczciwie zapracuje na przydomek "putinousty" - skoro z każdym jego słowem Putin może tylko zacierać ręce.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

 między lotniczą prawdą a narodową propagandą

Już mniej więcej od sierpnia-września 2010 r. większość ekspertów (tych prawdziwych, nie samorodnych) wie, że ok. 80% winy za katastrofę smoleńską ponoszą Polacy, a Rosjanie - pozostałe 20%. Dlatego znacznie ciekawsze niż zawartość raportu MAK są reakcje nań.

Polacy, jak to Polacy, zaczęli usilnie kombinować, jak - oczywiście w imię Prawdy - przerobić 20% rosyjskiej odpowiedzialności w 100%. Udało się - z wyraźną patriotyczną ulgą odkryto, że z tych 20%, ok. 10 % polega na nnieochronieniu Polaków przed skutkami ich własnych błędów...Prawda nas wyzwoliła i red. Ziemkiewicz już odkrył, że te 20%, to tak naprawdę 100% rosyjskiej winy za katastrofę (sic!)

Z kolei Rosjanie przyjęli równie karkołomną i irracjonalną strategię - zakładając, że skoro w rzeczywistości są odpowiedzialni w 20%, to może uda im się wcisnąć światu informację, że w ogóle nie są za nic odpowiedzialni  (sic!)

W jednym zgadzam się z PiS - rząd zbyt późno zareagował na publikację MAKowskiego raportu i nie odpowiedział nań w taki sposób, w jaki należało.

środa, 12 stycznia 2011

FOTO by Hayes Peter Mauro
http://farm6.static.flickr.com/5125/5328016182_048ea6c931_b.jpg

One World Trade Center rośnie coraz szybciej i powoli kiełkuje w nowojorskim skylinie. Obecnie trwają prace nad montażem konstrukcji 54 poziomu. Jeszcze kilka pięter i wieża przerośnie sąsiednie World Financial Center i Seven World Trade Center (wieżowiec po prawej). Na kondygnacjach 21-25 zamontowano już panele elewacji, dzięki czemu mamy możliwość oceny, jak będzie prezentowała się ukończona wieża (moim zdaniem - przeciętnie).

Przewidywany czas osiągnięcia pełnej wysokości: 23 grudnia 2012 r., tj. dokładnie w 42 rocznicę osiągnięcia pełnej wysokości (416m) przez północną wieżę (One World Trade Center) historycznych już niestety Twin Towers.

Muszę jechać to zobaczyć.


budowa II linii metra w Warszawie...stacja metra Rondo Daszyńskiego....4 miesiące po zamknięciu ul. Prostej.... Heroiczna praca budowlańców, w trzaskającym mrozie, zamarzającym błocie, katastroficznych opadach śniegu, bijąca wszelkie normy wydajności i przepracowanych roboczogodzin, wcześniej pobite w naszej dumnej robotniczej Ojczyźnie, pozwoliła przystąpić do budowy ścian szczelinowych... Władze miejskie za chwilę ogłoszą tryumf nowoczesnych technologii sprzężonych z nadludzkim wysiłkiem i poświęceniem budowniczych nowej Warszawy: uda się zrealizować najbardziej optymistyczny z przyjętych harmonogramów i zbudować II linię metra przed letnią olimpiadą w 2060 r.
istota i geneza sporu między PiS, a PO: okcydentalizacja, czy wynarodowienie

Konflikt między PiS, a PO ma charakter trwały i ostateczny, ponieważ jest w istocie jedynie efektem 20-letniego procesu transformacji - przede wszystkim przemian, jakie zaszły w naszych, polskich umysłach, sposobie postrzegania świata, poglądach, przyzwyczajeniach....W ciągu 20 lat, nasze serca i umysły zostały poddane niezwykle intensywnemu procesowi okcydentalizacji. Każdego dnia, tsunami reklam, filmów, bajek, fascynacji zachodnim bogactwem i stylem życia poddawało nas stałej, wszechstronnej presji. Z każdym rokiem stawaliśmy się coraz mniej zaściankowi, a coraz bardziej przypominaliśmy Europejczyków na modłę zachodnią.

I choć nie pierwszy to przykład przesiąknięcia naszej narodowej kultury przez cudzoziemski, zachodnioeuropejski styl życia (poprzednie miały miejsce m.in. w okresie renesansu oraz w okresie późnego oświecenia), fala westernizacji - tym razem dodatkowo połączonej z amerykanizacją - wywołała taki sam, naturalny odruch społecznej reakcji: niechęć, strach, nieufność, usilne, a może rozpaczliwe odwoływanie się do tradycyjnych motywów lokalnej kultury (Chrystus Król Polski, zaborcy, kult bohaterskiej, straceńczej walki). Oczywiście, odruch ten najwyraźniejszy był tam, gdzie fala okcydentalizacji dotarła w najmniejszym stopniu: w małych gminach, wioskach, osiedlach...zazwyczaj dość hermetycznie zamkniętych na "zachodnie nowinki" i silnie zakorzenionych w ludowej obyczajowości, tradycji. Ze zmianami w stylu życia stopniowo łączyła się ewolucja poglądów, nastawienia do świata zewnętrznego, Europy... a za rogiem już czeka na nas proces laicyzacji i dalszej liberalizacji.

PiS reprezentuje więc tych, którzy jeszcze nie poddali się procesowi okcydentalizacji. Nieprzypadkowo często wyraża się opinię, że mentalnie, osoby popierające PiS dalej tkwią w PRLu, najczęściej prezentując postawy i koncepcje na wskroś egalitarne i etatystyczne, obawiając się zachodnich nowinek ideologicznych i etycznych: praw mniejszości, czy neutralności światopoglądowej państwa,. Natomiast PO jest partią drugiej części społeczeństwa, tej coraz bliższej zachodniemu modelowi obywatela, tej która dostrzega potrzebę wyraźnego kościoła od państwa, nie toleruje moralnego dyktatu państwa zaglądającego obywatelom do łóżka i z optymizmem staje się członkiem wspólnoty zachodnich społeczeństw. W tym sensie, wyborcy PO są rzeczywiście "frytkami", a wyborcy PiS = "kartoflami", jednaka autorka tej przenośni sama nie zdawała sobie sprawy z powagi tego rozróżnienia, z rozmiaru i wagi różnic, jakie fala westernizacji wykreowała w polskim społeczeństwie, przetaczając się przez Polskę od 1989 r.

Dlatego konflikt między PO, a PiS jest tak silny, długotrwały i wciąż rozgrzewający fora internetowe i rodzinne spotkania do czerwoności: ponieważ dotyka samej substancji narodu, jego serca, zawartości i tego, co decyduje o narodowym charakterze. To dlatego konflikt pod Krzyżem był tak silny i taki intensywny, wywołując powstanie nowych ruchów i inicjatyw politycznych i determinując na kilka miesięcy prezydenturę Bronisława Komorowskiego. Tradycjonalistyczna część Polaków - tzw. "pisowska" po raz pierwszy od dawna poczuła, że naród znów jest taki, jak dawniej, jak przed 1989 r. - zjednoczony, zunifikowany w cierpieniu, pod biało-czerwoną flagą i krzyżem. Obrońcy Krzyża nie bronili Krzyża - bronili tego, co przez ostatnie 50-60, a może i więcej lat decydowało o polskości (skądinąd, dość zaściankowej), sprzeciwiając się odarciu państwa z zasłony powagi i potęgi (vide powszechna i niekiedy okrutnie złośliwa krytyka Lecha Kaczyńskiego), wzrostowi indywidualizmu w polskim społeczeństwie i dominacji moralnego relatywizmu (czyli innego określenia dla liberalnej koncepcji wolności sumienia). Z kolei PO-owska część Polaków, już pod wpływem zachodnich standardów, broniła tego, co wydawało się jej główną zdobyczą ostatnich 20-lat, a więc społeczeństwa z gruntu zachodniego, mocno liberalnego i skoncentrowanego na prawach jednostki, a nie uprawnieniach omnipotężnego państwa.

Innymi słowy, konflikt między PO, a PiS to nowa odsłona znanego Historii procesu, który można by określić jako reakcję na silny proces przemiany tożsamości danej grupy społecznej. Polska widziała już tego rodzaju historyczną (histeryczną?) reakcję na okcydentalizację, przykładowo pod koniec XVIII w. (konfederacja barska). Podobny charakter miało pierwotnie powstanie Chmielnickiego, które było u swego zarania było przede wszystkim sprzeciwem rdzennej ukraińskiej ludności wobec polonizacji.

Konflikt między PO, a PiS nie wygaśnie, dopóki proces okcydentalizacji (westernizacji) nie zakończy się. To zaś nastąpi dopiero wtedy, gdy dorobimy się silnej klasy średniej, solidnego mieszczaństwa i aktywnego społeczeństwa obywatelskiego. I oby żadne dziejowe zawieruchy temu procesowi nie przeszkadzały. Nie grozi to jakimś wynarodowieniem Polaków, czy utratą przez nas własnej kultury, ale po prostu przyniesie nam zachodnią normalność, tę o którą tak pięknie walczyliśmy w 1989 r....i chyba wciąż jeszcze walczymy...z kartami do głosowania w ręku, przy wyborczych urnach.
Platforma i SLD po raz kolejny zawłaszczają media publiczne

Niestety, z przykrością - a przede wszystkim zawodem - przeczytałem dzisiejszą informację TVN24:

Telewizja publiczna powinna udostępniać swój czas antentowy wszystkim grupom społecznym i przedstawicielom każdego światopoglądu, chociażby nawet w tak absurdalnej formie, jak prezentowany przez red. Pośpieszalskiego. Niezależnie od mojej pełnej niezgody i opozycji wobec pisowskiej polityki historycznej, czyt. smoleńskiej, bzdur wierutnych propagowanych przez red. Pośpieszalskiego (niestety dramat osobisty zaciążył nad jego sprawnością intelektualną), red. Ziemkiewicza (który zaczynał od pisania fantastyki i wciąż nie przestał uprawiać tego właśnie gatunku literackiego - pomimo że wydaje mu się, że jest inaczej), czy red. Sakiewicza w spółdzielni z "Naszym dziennikiem", jednocześnie nie akceptuję reważynżystowskiej polityki zamykania programów TVP, w których ukazuje się inny, niż "mainstreamowy" punkt widzenia. Po pierwsze, jest to sprzeczne z zasadą, iż telewizja publiczna służy wszystkim Polakom -  a więc także tym, którzy wyznają wiarę w Wodza i zamach. Kończąc emisję niejako "ich" programów, zaprzeczamy własnym zasadom i potwierdzamy ich obawy wobec nas, tj. liberałów (w ogromnym skrócie), w jakiś sposób wręcz robimy dokładnie to, o co nas oskarżali. Po drugie, jest to sprzeczne z logiką polityki, jako skutecznego rządzenia - zamykając programy o profilu mocno prawicowym, ponownie zamykamy pierścień oblężenia wokół konserwatywnych, ksenofobicznych części społeczeństwa, uniemożliwiając im udział w oficjalnym życiu społecznym, co oczywiście w przyszłości doprowadzi do wzrostu ich frustracji, niechęci do obowiązującego systemu liberalno-demokratycznego, czyli tych czynników, które wyniosły do władzy Samoobronę, a potem PiS - w obu przypadkach motorem potęgi tych ugrupowań było właśnie poczucie wykluczenia, zagubienia w modernizującej się szybko Polsce i - w sumie - dość naturalna reakcja protestu. Po trzecie, dokonane zmiany nie tylko nie chronią pluralizmu w mediach publicznych, ale wprost się z nim kłócą. W celu dopuszczalnej zmiany mocy oddziaływania programów red. Pośpieszalskiego, red. Wildsteina, czy nawet Ziemkiewicza i Sakiewicza - wystarczyło zmienić godziny ich emitowania, ich formułę (np. poprzez zmuszenie każdego z prawicowych dziennikarzy do wspólnego prowadzenia programu z dziennikarzem o poglądach liberalnych lub lewicowych, albo też poprzedzenie ich audycji innymi, już mainstreamowymi programami). Możliwości zmian, które zarazem nie skutkowałyby trzema wskazanymi rodzajami błędów, było mnóstwo. Wybrano najgorsze, najbardziej prymitywne i najbardziej szkodliwe rozwiązanie. Duży błąd PO, duży zawód dla wyborcy PO.

Najbardziej zaś ubolewam nad zakończeniem emisji programu B. Wildsteina. Pozostali zwolnieni z TVP dziennikarze charakteryzowali się głównie wysokim poziomem niechęci i ślepej agresji wobec - szeroko ujmując - liberalnej demokracji i jej zasad, która to agresja całkowicie przesłaniała im rozsądek i logikę argumentów i konsensusu. Nie można tego powiedzieć o red. Wildsteinie, z którym zgadzam się rzadko, ale klasy i bystrości umysłu nigdy mu nie odmówię. Jeśli po stronie tzw. Antysalonu jest ktokolwiek, kto mógłby dyskutować z Adamem Michnikiem o Polsce, jak równy z równym, to mógłby być to chyba wyłącznie red. B. Wildstein.

Dlatego, jako zadeklarowany liberał z mocno lewicowym zacięciem, głośno domagam się: przywróćcie Bronisława Wildsteina w TVP!

wtorek, 11 stycznia 2011

http://piotr.mikolajski.net/2006/11/jaka-jest-roznica-miedzy-pis-a-po

 - komentarz do felietonu Kingi Dunin pod tytułem Kartofle i frytki, opublikowanego w ostatnim numerze "Wysokich Obcasów”.

Na potrzeby komentarza pozwolę sobie zacytować jego fragment:
Tak naprawdę PO od PiS dzielą tylko upodobania estetyczne elektoratu. Elektorat PiS to miłośnicy swojskiego kartofla. Kartofel jest nasz, tutejszy, z ziemi naszej zrodzony i w niej osadzony. A jak ktoś przypomni prosty fakt, ze kartofel przybył do nas z Ameryki, to zajmie się nim minister edukacji i go wyedukuje. Ameryka nie istnieje, bo Pismo Święte o niej nie wspomina. Trzeba jednak przyznać, że na swój sposób kartofel jest sympatyczny. Ma urwane sznurowadło w zdeptanym buciku, źle się czuje w salonach, lubi ckliwe piosenki i ładne obchody.
Przeciwko niemu stają zaś zwolennicy frytek.
Frytka to taki światowy kartofel. Przykrojony zgodnie z cywilizowanymi standardami. Frytka rumiana jest i młodzieżowa. Wraz z milionem podobnych frytek znakomicie czuje się na rynku i świetnie się sprzedaje. Jest współczesna i nowoczesna. Garniturek ma szykowny i wypastowane buciki. Komórkę przyrośniętą do ucha. I laptopik. Chodzi o to, że frytka zrobiona jest z kartofla i nie da się tego w żaden sposób ukryć. Wystarczy, że taki senator Frytka-Niesiołowski otworzy usta i już wiemy, że wracamy na rodzimą glebę.
Dziennikarzom oczywiście bliżej jest do frytek, ale i kartofel by przełknęli, gdyby umiał się z frytką dogadać. Bo w końcu ziemniak to ziemniak. Woda i skrobia. Takim go Pan Bóg stworzył 5964 lata temu…

Rzeczywiście, PiS i PO wykazują zarówno liczne i wcale nierzadkie podobieństwa - bądź co bądź, obie są partiami prawicowymi (przy czym wyraźnie dostrzegalny jest ostatni skręt PO w prawo). Ale czy to oznacza, że różnica między tzw. platformersami (frytkami), a tzw. pisiorami (kartoflami) sprowadza się jedynie do formy? Czyżby wszyscy najznamienitsi znawcy polskiej sceny politycznej mieli egzaltować się zaledwie smakiem wydmuszek? Czy znaczy to, że kiedy Trybunał Konstytucyjny rozstrzygał spór kompetencyjny między premierem, a prezydentem, w rzeczywistości uprawiał pustosłowie i zbędną ekwilibrystykę nad zgodnie intepretowaną i w sposób oczywisty przejrzystą Konstytucją RP? Wreszcie, jeśliby przytoczone twierdzenia miałyby być prawdziwe, musiałoby się niechybnie okazać, że my wszyscy, Polacy, jesteśmy bardzo głupi - skoro przez tak długi okres nie tylko nie potrafiliśmy dostrzec braku rzekomych różnic między aktorami, ale wręcz żyliśmy i ekscytowaliśmy się odgrywanym przez nich, naszym kosztem, przedstawieniem, które dziwnym trafem wszystkim wydawało się epopeicznym zwarciem dwóch racji, dwóch herosów, a zamiast tego okazuje się być jedynie mdłą, pozbawioną treści komedią?

Faktem jest, że PiS stoi dziś tam, gdzie w 2005 r. LPR, a PO - tam, gdzie PiS w 2005 r., w bardzo dużym uproszczeniu. Ale nie, Polacy nie są głupi i trafnie ocenili powagę sytuacji. Różnice między PO, a PiS są fundamentalne i dotykają spraw z gruntu najistotniejszych. Ich analiza to temat na rozprawę doktorską, a nie krótki wpis na blogu.Dziś chciałbym wskazać tylko na jedną -a być może najrzadziej wychwytywaną, choć zarazem niezwykle istotną dla polskiej demokracji, ale i szerzej - polskiej państwowości.

Otóż PO i PiS dzieli przede wszystkim tzw. kultura polityczna, czy inaczej mówiąc obyczaj polityczny. Zespół niepisanych norm i konwencji, utartych na drodze praktyki i konsensusu politycznego mainstreamu, które regulują życie polityczne i postępowanie polityków tam, gdzie nie sięgają przepisy powszechnie obowiązującego prawa. To, co Kinga Dunin sprowadza do kwestii "frytki"., nie jest jedynie pozbawionym treści wizerunkiem, ale uwarunkowaniem kulturowo-socjologicznym, mającym głębokie i niepodważalne znaczenie dla kierunków decyzji podejmowanych przez polityków i rozwoju państwa. Zdolność do postrzegania przeciwników politycznych, jako konkurentów, a nie wrogów, pojmowanie polityki, jako gry zmierzającej do utarcia kompromisu, zamiast anihilacji wroga i jego przymusowej asymilacji kulturowej, otwartość światopoglądowa, szacunek dla demokratycznych reguł państwa prawa, jego organów i instytucji, umiejętność dostrzeżenia ducha demokracji i jego akceptacji... - to tylko niektóre z cech z a c h o d n i e j kultury politycznej, którą prezentuje PO.

PiS, czy raczej tworzący go politycy pojmują politykę w sposób zupełnie przeciwny, prezentując nurt trącący autorytaryzmem II RP i jej niezdrową atmosferą pseudo-moralno-politycznej sanacji.
Wymienione przeze mnie - i zarysowane bardzo mgliście - pojęcia mają bardzo silny wpływ na postępowanie polityków i całokształt sceny politycznej, którą obserwujemy, większy niż konkretne poglądy w konkretnych sprawach - które po pierwsze zazwyczaj są pochodną bieżącej sytuacji i potrzeby "dowalenia" przeciwnikom,. Przede wszystkim zaś - poglądy polityków kształtują się właśnie w oparciu o ich kulturę polityczną, na jej bazie, która stanowi korzeń poszczególnych opinii poszczególnych osób i ich decyzji, działając trochę jak "polityczna podświadomość" lub zbiór politycznych resentymentów, który mniej lub bardziej - ale jednak zawsze ma wpływ na "polityczną świadomość", czyli poglądy i decyzje polityków.

Na ogromną rolę tzw. kultury politycznej - którą tak brutalnie zminimalizowała Kinga Dunin - wskazuje też Historia. Warto podać przykład konstytucji III Republiki Francuskiej, którą napisano w taki sposób, aby decydentom ją piszącym łatwo było w krótkim okresie czasu przekształcić ją w monarchię. Czas jednak pokazał, że ludzie, którzy objęli rządy nad III Republiką mieli charaktery koncyliacyjne i ugodowe, a więc sprzyjające utrwaleniu demokracji. W ten sposób, konstytucja napisana dla monarchii, stała się podstawą dla jednej z najsilniejszych republik XIX-wiecznej Europy, na której wzorowali się ustrojodawcy szeregu późniejszych republik - m.in. autorzy polskiej konstytucji marcowej. Inny przykład? Kiedy generał Jaruzelski został wybrany przez Sejm I prezydentem RP, przysługiwały mu szerokie prerogatywy, które mogły utrudnić życie zarówno solidarnościowemu rządowi, jak i młodziutkiej polskiej demokracji. Ale Jaruzelski okazał się człowiekiem honoru - i ze swoich uprawnień nigdy nie skorzystał, posłusznie podpisując się pod każdą z- wówczas rewolucyjnych - zmian o charakterze ustrojowym, czym walnie przyczynił się do ostatecznego upadku PRL. Kilka miesięcy później, sam, nieprzymuszony, zrezygnował z urzędu prezydenckiego, umożliwiając pierwszy, w pełni demokratyczny wybór prezydenta III RP.

Myli się więc Kinga Dunin, kiedy lekceważy znaczenie różnicy między kulturą polityczną prezentowaną przez polityków PO i PiS. Jej wpływ na bieg dziejów, rozwój państwowości i demokracji, i najważniejsze decyzje polityczne jest przeważający, być może ważniejszy niż wielu innych czynników. Ba! niemal równe znaczenie ma osobowość, charakter polityków - a więc czynniki, które w ogóle nie mieszczą się - w rozumieniu Kingi Dunin - w pojęciu"politycznej treści", która jest rzekomo tożsama w przypadku obu partii.

O tym, jak doniosłe znaczenie dla historii narodów i ich pomyślności ma bycie "frytką" lub "kartoflem" niechaj najlepiej świadczy przykład Anglików. Angielska kultura polityczna jest powszechnie oceniana, jako "najwyższa", to ją wskazuje się jako przykład nie tylko dla młodych demokracji, ale nawet państw ze znacznym stażem w klubie państw demokratycznych. Czy jest więc przypadkiem, że to właśnie w Anglii narodziła się współczesna demokracja, w jej zachodnim, tj. parlamentarnym wydaniu, i to już w 1215 r. ? Angielski parlament cieszy się ogromną estymą na całym świecie, a angielska demokracja w sposób całkowicie niezawodny i sprawny funkcjonuje od końca XVII w....i to pomimo braku formalnie uchwalonej Konstytucji! Ktoś niedawno powiedział, że nawet gdybyśmy zamiast TVP mieli BBC, problemy z telewizją publiczną nie skończyłyby się - ponieważ polskim dziennikarzom po prostu brakuje brytyjskiego charakteru i dystansu, jaki powinien dzielić każdego dziennikarza od własnych poglądów. Czy kogoś w ogóle dziwi więc, że BBC - prawdopodobnie najlepsza telewizja publiczna świata - powstała właśnie w Wielkiej Brytanii?

Podsumowując, spór między frytkami, a kartoflami, o to czy Polska będzie frytczana, czy też kartoflana ma zasadnicze znaczenie dla polskiej przyszłości, i to właśnie on - w sposób zasadniczy, fundamentalny i ostateczny - determinuje tożsamość PO i PiS, a więc ich całkowitą przeciwstawność, zakorzenioną w najgłębszych pokładach politycznej podświadomości i kultury politycznej.

Poglądy (stosunek do pozycji Kościoła w państwie, relacji państwo-jednostka, polityka gospodarcza) odgrywają w tym sporze rolę nieco wtórną, chociaż i one różnią PiS i PO, w sposób całkowicie przeciwstawny. Ich pokłosiem są wreszcie decyzje - prawodawcze i personalne - z których bardzo duża część decyzji rządu PiSu nigdy nie zostałoby podjętych przez rząd PO i na odwrót. 

Spór na linii PiS - PO, a tym samym swoistą przepaść, która je dzieli, a może przede wszystkim - wyborców obu partii - można postrzegać jeszcze z jednej perspektywy - historycznej, kulturowej i europejskiej (jako łączny punkt odniesienia), co może dziś jest nadal trudne, ale już nie niemożliwe. A warto się potrudzić, gdyż po pierwsze pozwala ona na wniosek, że spór i różnice między PO, a PiS sięga jeszcze głębiej, niż tylko do poziomu tzw. kultury politycznej i charakterów polityków, a po drugie - dowodzi, że rzekome zabetonowanie sceny politycznej nie jest PR-owskim wymysłem liderów obu partii, dla nich tylko korzystnym, ale dalekim refleksem niezwykle istotnego i zupełnie najważniejszego dla Polski i Polaków procesu społeczno-polityczno-kulturowego, który toczy się na naszych oczach. Rzekłbym, że spór i różnice między PO, a PiS są niby małe fale na powierzchni spokojnego oceanu, które w rzeczywistości są jedynie echem bardzo odległego trzęsienia ziemi, zanurzonego w czeluściach oceanicznych głębin.... O tym napiszę już jednak dopiero za kilka dni.

czwartek, 6 stycznia 2011

Znakomity przykład platformerskiej socjotechniki

Gdybym był pasażerem kolei, kląłbym - artykuł na www.gazeta.pl

Co najważniejsze, jest to przykład rzeczywisty, a nie urojony, jak większość przykładów platformerskiej socjotechniki, podawanych przez po-PO-PISowskich i PISowskich publicystów i poddanych Wodza, tj. Jarosława Kaczyńskiego. 

Tusk zgrabnie ustawia się wśród pokrzywdzonych ludzi, mistrzowsko pomijając fakt, że od trzech lat jest odpowiedzialny za stan polskich kolei, i że był to wystarczająco długi czas, by je choć w małym zakresie zreformować. Sygnał jest prosty: "myślę (a więc i czuję) tak samo jak wy, pasażerowie, chcę kląć, tak jak wy, jestem wśród was, razem jesteśmy ofiarami niedołężności władców mitycznej i nigdy nieodkrytej wyspy zwanej PKP - wyspy będącej białą plamą w systemie kontroli i nadzoru państwa, którym od trzech lat rządzę. A że kląć musiałbym de facto na samego siebie? Nie mogę, przecież od lat, razem staramy się namierzyć naszych wspólnych wrogów, ludzi odpowiedzialnych za tę wyspę i ich pokonać". Cóż, brakło tylko słynnego: "Pomożecie?"

ochrona zabytków po warszawsku

Inicjatywa godna pochwały w całej rozciągłości. Stołeczna konserwator zabytków, Pani Ewa Nekanda Trepka jest konserwatorem zabytków, ale jej najbardziej charakterystyczne działania sprowadzają się do ich brutalnego zarzynania, burzenia lub oszpecania współczesnymi dobudówkami i przebudowaniami tudzież blokowania inwestorów i ludzi, którzy chcieliby je odbudować w czystej, przedwojennej formie. Wraz z nimi, warszawska konserwator gasi ostatnie płomyki pięknej, przedwojennej, burżuazyjnej Warszawy. - jak Foksal 13, czy Jasna 6. I trzeba przyznać, że jest w tym niemal tak konsekwentna, jak powojenna, antyeklektyczna inkwizycja, która postawiwszy sobie za cel przywrócenie Warszawie przedburżuazyjnego, klasycystycznego oblicza, w imię ślepego, ideologicznego zacietrzewienia nakazywała skuwać całe fasady eklektycznych kamienic, którym udało się przetrwać czasy wojny. W obu przypadkach na usta ciśnie się tylko jedno słowo: barbarzyństwo.
 
kręte koleje odpowiedzialności politycznej

Min. Grabarczyk ocalił stanowisko. Niewątpliwie, po trzech latach urzędowania ponosi pełną - zwłaszcza polityczną - odpowiedzialność za kondycję PKP i wydarzenia grudniowe. Koncepcja odpowiedzialności politycznej narodziła się wraz z monarchiami konstytucyjnymi. Z jednej strony stanowiła wyraz kontroli, jaką nad królewskimi rządami sprawował parlament, z drugiej - umożliwiała władcy zaspokojenie gniewu ludu poprzez zdymisjonowanie - czasem Bogu ducha winnemu - ministra, którego jedynym błędem była niekiedy zgoda na objęcie fotelu ministra. Tak czy inaczej - odpowiedzialność polityczna nierzadko nie ma nic wspólnego z merytoryczną oceną pracy i skuteczności danego ministra. Przykład? Ot, choćby los min. Ćwiąkalskiego. Chaos na kolei jest porażką min. Grabarczyka. Tak jak m.in. współpraca z organizacjami pozarządowymi w zakresie ustawowego uregulowania problematyki reklamy zewnętrznej, w tym wielkoformatowej, czy wprowadzenia do kodeksu cywilnego zmian dotyczących tzw. własności warstwowej, która to instytucja pozwoliłaby odblokować rozwój wielu polskich miast, w szczególności Warszawy. Ale przecież min. Grabarczykowi udało się również odnieść kilka sukcesów, które wyróżniają go z całej palestry dotychczasowych szefów resortu infrastruktury. To przede wszystkim wyraźny postęp w procesie rozbudowy sieci dróg ekspresowych i autostrad, przełamanie biurokratycznego imposyblizmu blokującego procedury związane z przygotowywaniem drogowych inwestycji, a w samym kolejnictwie - zapoczątkowanie fali remontów największych polskich dworców i dyskusji nad "Y", czyli KDP. Jeszcze cztery, trzy lata temu trudno było sobie nawet wyobrazić remont Centralnego, czy innych dworców w kraju (np. Katowice). Minister Grabarczyk jest więc pracownikiem (Rządu), który co prawda nie poradził sobie z niektórymi zadaniami (kolejnictwo), ale z innymi radzi sobie lepiej, niż jego poprzednicy. Bilans wydaje się więc dość oczywisty, a odpowiedzialność polityczna nie powinna prowadzić do pozbawiania ministrów stanowisk, niezależnie od rzetelnej oceny ich pracy i osiągnięć. W przeciwnym razie, konstytucyjny system odpowiedzialności politycznej zmieni się w chaotyczne awanturnictwo i nieprzemyślaną, ślepą vendettę w konstytucyjnym płaszczyku praworządności i porządku. Zresztą, wolno sądzić, że zmiana ministra infrastruktury byłaby dla systemu PKP zaledwie odległym szumem bardzo odległej i słabej bryzy, a nie wstrząsającym i ożywczym podmuchem huraganu rewolucji i zmian, których  z poczuciem bezsensu wypatrują pasażerowie polskich kolei, stłoczeni we wzajemnym uścisku między zapchaną toaletą, a zasypaną śniegiem śluzą łączącą dwa, pozbawione ogrzewania wagony. Świadczą o tym "efekty" kilkunastu poprzednich zmian ministrów infrastruktury.  To kolej potrzebuje zmian, a nie ministerstwo.

wtorek, 4 stycznia 2011


Nowy York na Placu Grzybowskim w Warszawie?
komentarz do artykułu red. Jerzego S. Majewskiego w Gazecie Stołecznej z dn. 4 I 2011 r.


red. Majewski puentuje swój artykuł, oceniając (przy czym sam okazuje się Godzillą dziennikarstwa, zagłuszając sens własnych słów własnym, kiczowatym rykiem, tj. niepotrzebnie krzykliwym tytułem i bezproduktywnym porównaniem Twardej Tower do wspomnianej Godzilli), że Kościół Wszystkich Świętych, tj. (cyt.) "największa warszawska świątynia XIX wieku już zmalała w sąsiedztwie wieżowców na zachód od Emilii Plater. Teraz nowy wieżowiec powstaje tuż obok. Przypomina mi to sytuację nowojorskiej katedry św. Patryka. Gdy powstała w 1879 r., zdawała się wielka jak gotyckie katedry starego świata. Dziś przypomina domek dla lalek wciśnięty w urbanistyczną szczelinę - pomiędzy drapaczami chmur."

Do tej oceny dodałbym tylko kilka słów, bezpośrednio po ostatnich słowach red. Majewskiego: I to jest właśnie fascynujące! Elektryzujące! Unoszące warszawską wyobraźnię w górę i ku przyszłości strzelistej!

Oczywiście, red. Majewski ma sporo dużo racji, kiedy pisze o utracie dawnego charakteru przez Plac Grzybowski, m.in. na skutek powstających w pobliżu wieżowców, optycznie przygniatających relatywnie niską zabudowę pierzei Placu.  Ale przecież nowe, powstające na naszych oczach oblicze Placu Grzybowskiego nie jest mniej atrakcyjne! Jest inne, nowe, co przecież nie znaczy, że gorsze. W mojej opinii - Plac Grzybowski stanie się jeszcze bardziej ciekawy i inspirujący. Już teraz widok z jego północnych krańców jest jednym z najciekawszych ujęć naszego warszawskiego City. Wyłaniające się zza wież Kościoła Wszystkich Świętych potężne bryły wysokich wieżowców znakomicie kontrastują z jego historyczną architekturą, jednak kontrast ten jest wielce fascynujący: jest to żywe świadectwo przeplatających się epok i odmiennych kierunków rozwoju miasta. Mając na uwadze żydowską przeszłość Placu Grzybowskiego, może on stać się jednym z najbardziej symbolicznych miejsc, gdzie Warszawa przedwojenna spotka się z Warszawą XXI w. W zestawieniu tym, Kościół i zabytkowa architektura Placu może tylko zyskać na wartości, tworząc istotny, historyczny kontekst dla nowoczesnej, wielkiej Warszawy, a zarazem - kreując unikalny klimat tego miejsca...

 Odwołanie do przykładu Nowego Yorku jest więc tyleż zasadne, co optymistyczne i pożądane. Po zabudowaniu Placu Defilad, Plac Grzybowski stanie się tętniącym całonocnym życiem, śródmiejskim placem, z którego będzie rozpościerał się imponujący widok na najlepszy skyline Europy: 9 potężnych brył prostopadłościennych i całkiem pokręconych wieżowców, wyrastających po obu stronach Emilii Plater, strzelających aż ku niebu...

Mówiąc krótko: budować! czekam na Twardą Tower, chcę to zobaczyć!


sobota, 1 stycznia 2011

Klęska pod Mińskiem?

Część mediów i prawicowych komentatorów (, których wiedza o dyplomacji sprowadza się niestety do chęci przywalenia Tuskowi), wraz z tzw. wyborami na Białorusi, otrąbiła klęskę dotychczasowej polityki Tuska i kompromitację ministra Sikorskiego. Oczywiście, sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, a dyplomacja to gra, w której trzeba na przemian oferować potencjalnym sojusznikom marchewkę i zarazem w odpowiedniej chwili pogrozić im kijem. Fakt, że marchewka nie poskutkowała, nie znaczy, że jej zaoferowanie było błędem. Taka jest po prostu logika tej gry. I nie zapominajmy też, że obrażenie się Europy na Białoruś oznacza skazanie Białorusinów na Rosję.

Zresztą, skala reakcji Łukaszenki wskazuje raczej, że opozycja rzeczywiście musiała mu zagrozić, a realny wynik wyborów dawał mu - chyba po raz pierwszy - bardzo słabe zwycięstwo, jeśli w ogóle. Można przypuszczać, że właśnie dlatego reakcja Łukaszenki i aparatu represji była tak gwałtowna. Siły demokratyczne, delikatnie wspierane przez Zachód były więc bardzo blisko zwycięstwa. Być może nawet było ono w zasięgu ręki - gdyby nie brutalna siła w najczystszej postaci. Czemu Zachód, w tym Polska niestety nie mogła już przeciwdziałać.

Teraz niewątpliwie nastał czas sankcji wobec przedstawicieli reżimu (Europa nie może sobie pozwolić sobie na tak jawne ignorowanie swoich wysiłków), które miejmy nadzieję, znów zmiękczą reżim i pozwolą wrócić do polityki marchewki.

Sikorski zasługuje na brawa za stworzenie wspólnego frontu wobec Łukaszenki z Ministrem Spraw Zagranicznych Niemiec, G. Westerwellem. Jedyna rzecz, której brakło - i którą na miejscu Sikorskiego postarałbym się usprawnić - to uzgodnienie wspólnej polityki wobec Mińska z Litwą, Łotwą i Estonią, a w pewnym stopniu również Ukrainą i podjęcie wspólnych działań. Jeśli w sprawie Białorusi, Polska, Litwa, Łotwa i Estonia będą mówiły razem, jednym językiem, wówczas Łukaszence będzie znacznie trudniej utrzymać się u władzy.

Jeszcze jedno - inicjatywa sylwestrowego odczytania listy 500 aresztowanych na Białorusi opozycjonistów przez m.in. G.W. Busha - bezcenna.
Janusz Palikot dalej posłem

Wielka Inscenizacja -zrzeczenie się mandatu poselskiego - miała mieć miejsce 6 grudnia, ale niestety (lub stety, zależnie od przyjętej optyki) prezydent Rosji ukradł niesfornemu dziecku polskiej polityki show. Na razie wszyscy zastanawiają się, czy Janusz Palikot dotrzyma kolejnej obietnicy i zrzeknie się mandatu do 31 stycznia 2011 r.  Wydaje się, że jego zwolennicy wierzą się i oczekują, że tak właśnie się stanie. Ale czy będzie to aby na pewno dobry ruch? Czy ugrupowanie, którego zasadniczo jedyną rzeczywistą siłą, tj. sposobem dotarcia do tzw. wielkiej polityki, jest właśnie ten jeden mandat poselski, umożliwiający dostęp do mównicy sejmowej, interpelacji, a w znacznym stopniu również mediów, powinno się tego atutu wyrzekać? moim zdaniem  - nie. jako osoba kibicująca Januszowi Palikotowi i identyfikująca się z większością głoszonych przez niego postulatów, wolałbym, żeby Janusz Palikot pozostał posłem i w imię politycznej skuteczności odpuścił sobie honorową postawę wobec PO. Polityk ma być przede wszystkim skuteczny.

Do beczki miodu dodam łyżkę dziegciu - słowa posła Palikota z noworocznego "orędzia", o "polityce, która nie musi być wk..." są niedopuszczalne. Lubię ekscentryków, doceniam kiedy ktoś śmiechem i ironią burzy mury konformizmu i przerostu formy nad treścią ("błaznem w kapłana"), ale kiedy jedynym środkiem satyry jest prosty wulgaryzm - satyra i komizm zmieniają się w chamstwo i prostactwo.
the social network - przemyślenia na tle filmu


w sylwestrową noc uraczono mnie kawałkiem dobrego kina . Reżyser uniknął wyraźnego ocenienia swojego bohatera i chwała mu za to. Największym atutem filmu jest przedstawienie opowiadanej historii z perspektywy procesu sądowego o prawa do facebooka, w trakcie którego - za pomocą retrospektywnych zeznań stron i świadków, poznajemy korzenie powstania kolejnej internetowej potęgi, skądinąd wyrastające z czegoś zupełnie przeciwstawnego do wartości i idei, reprezentowanych przez samego Facebooka. Po przedstawieniu faktów, reżyser zamilkł - każdy widz staje się sędzią i może podjąć próbę samodzielnej odpowiedzi na pytanie, kto rzeczywiście jest ojcem Facebooka, i jakim człowiekiem jest ten, którego ojcostwo się (trafnie?) domniemuje. W tym sensie film przybiera jakby formę "sądu nad Zuckerbergiem i Facebookiem", sądu, w którym sądzimy - czyli oceniamy i ważymy różne racje i różne postawy - my, widzowie. I za to należą się Fincherowi brawa (Oscary?).

Ale czy odpowiedzi na te pytania są rzeczywiście ważne? "Po owocach ich poznacie", bo przecież zwycięzców się nie osądza...

Poza tym, patrząc niejako z perspektywy Historii, przypadek Facebooka nie jest niczym nowym. Wszystkie wielkie idee, które zmieniły świat rodziły się w toku wymiany myśli grupy ludzi, którzy zarazem rywalizowali ze sobą. Tak było również z teorią ewolucji (przez wiele lat po publikacji swego epokowego dzieła, Darwin musiał się bronić przed oskarżeniami o plagiat), czy choćby żarówką Thomasa Edisona. To trochę jak w sztafecie - kolejni zawodnicy przekazują sobie pomysł, wzbogacając go, ale historia i tak zapamiętuje tego ostatniego, który dobiegł do mety. Innymi słowy, geniusz rzeczywiście jest autorem przełomu, ale prawdopodobnie nie osiągnąłby go, gdyby nie obserwował błędów innych i nie uczył się na nich, a po drugie - nie rozwijał twórczo tego, co zaobserwuje.  W rzeczywistości rozwój nie jest rewolucją, ale właśnie ewolucją. Kolejni twórcy poprawiają kolejne drobiazgi, aż wreszcie geniusz uwieńczy dzieło, ostatecznie przeobrażając stare w nowe. Podobnie jest w sztuce, w której nowe trendy i kierunki wyrastają z poprzedzających je idei i stylów, dzięki nowym zestawieniom, nowym konfiguracjom, przemieszaniu tego , co stare i znane, a następnie ukazaniu tego samego w nowym szyku, nowym układzie odniesień, a przede wszystkim - poddanego całkowitej reinterpretacji. W ten sposób przecież narodziły się również "Gwiezdne wojny" - powstałe z umiejętnego (tysiące osób powiedziałoby: genialnego) skompilowania wcześniej istniejących motywów i postaci.

Ciekawe, co i kiedy powstanie na kanwie Facebooka? I czy to, co niechybnie przecież powstanie, zastąpi Facebooka, czy też jedynie zaoferuje nowe możliwości? Czy też raczej podzieli los Gwiezdnych Wojen, które choć opierały się o schemat Władcy Pierścieni, dzięki inwencji twórcy stały się niezależnym, równie przełomowym, samodzielnym, kompletnym dziełem?
nowy rok
życzę Wszystkim wszelkiej pomyślności w 2011 r. :) niech dla każdego będzie rok sukcesów, których cena będzie możliwie najmniejsza; dobrych chwil, które będą trwały wystarczająco długo, by się nimi nacieszyć i takiego biegu spraw, który nieznacznie tylko będzie różnił się od Waszych planów...Bonne et heureuse année 2011 à Tous!